Pisałam Ci ostatnio we wpisie o TUTAJ o naszym pobycie w Zakopanem i o tym, jak on wyglądał ze strony czysto mentalnej. W tej części chciałabym Ci przybliżyć kilka miejsc w których byliśmy i napisać o nich kilka słów. Sam zawarty w tytule zwrot „zwiedzamy Zakopane” jest określeniem mocno na wyrost i przerośniętym w swej pięknej formie. Ograniczyliśmy punty w naszym harmonogramie do tych must have pod warunkiem, że jednocześnie znalazły się we wspólnym zbiorze z punktami pod tytułem „możliwe do wykonania z naszymi dziećmi” oraz „warunki atmosferyczne„. Jak się ostatecznie okazało, nie wzięliśmy pod uwagę jednego, acz nie mniej istotnego czynnika – czyli młodszej, rocznej latorośli i jej kobiecych humorków 🙂 (jeśli nie wiesz o czym mowa, wróć proszę do krótkiego wpisu :)).
Gdzie spaliśmy, i czy w ogóle nam się to udało?
Do Zakopanego przyjechaliśmy w poniedziałek, z zamiarem opuszczenia go po czterech nocach, czyli w piątek. Przypomnę tylko, że cały wyjazd organizował mój ulubiony Mężulek, i to również on organizował nocleg, więc w obawie przed urażeniem męskiej dumy postaram się być bardzo delikatna (Mężu, wybacz <3). Mieszkaliśmy w Willi pod Wierchami na osiedlu Krzeptówki, patrząc od strony Krupówek – zaraz za Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej na Krzeptówkach (jeden z obowiązkowych punktów wg Trip Advisor Polska do zobaczenia w Zakopanem). Pokoik w założeniu rodzinny, z własną łazienką, stosunkowo czysty. Na korytarzu wspólny aneks kuchenny, więc spokojnie można było dzieciakom ogarnąć śniadania i kolacje. Czajniki, lodówka, mikrofala, garnki – wszystko jest na miejscu. Pościel naszykowana, zmieniona, czysta i pozbawiona wszelkich śladów wcześniejszego użytkowania. Na zewnątrz duże palenisko na grilla – zadaszone, z ławkami, naprawdę bardzo przyjemne. Parking duży – spokojnie pomieści auta rodzinne za domem.
Było też kilka minusów bardziej ze względu na dzieci niż na nas. Mianowice regał, mający pełnić jakby funkcję otwartej szafy nie był w żaden sposób przymocowany do ściany, a co za tym idzie – chybotał się na dosyć krzywej podłodze zagrażając tym samym bezpieczeństwu przede wszystkim latorośli młodszej. Podobnie zresztą jak szafla z TV. Jak dla mnie za mało miejsca na przechowanie rzeczy dla czterech osób (bo dla tylu był przeznaczony pokój). No i czystość. Na pierwszy rzut oka – posprzątane. Jednak zmuszeni wyciągać zabawki dziecięce spod łóżek, jednocześnie musieliśmy zaprzyjaźnić tamtejszą podłogę ze szczotką. Na podwórku (czy w tamtych rejonach – na polu 🙂 ) brak nam było jakichkolwiek udogodnień dla dzieci. Nie wymagam trampolin i nowoczesnych placów zabaw, ale fakt faktem – nie było nawet malej piaskownicy czy kawałka bezpiecznego trawnika.
Ogólnie wystawiamy ocenę 3 na 5. Gdybyśmy byli bez dzieci, ocena byłaby o punkt większa. Uważam, że jest to fajna baza wypadowa dla osób w każdym wieku, ale niekoniecznie z małymi dziećmi 🙂
Teraz się przyjrzeliśmy, że dostaliśmy totalnie inny pokój, niż jest na stronie, ale cóż – było, minęło.
Co udało nam się zobaczyć, czyli nasze atrakcyjne spędzanie czasu mode on 🙂
Poniedziałek – dzień pierwszy
Ze względu na fakt, że dosyć późno zameldowaliśmy się w pokoju (godz. 17 ta), to tego czasu za wiele nam nie pozostało. W związku z powyższym wsiedliśmy w auto i w siedem minutek podjechaliśmy na Krupówki, a dokładnie ich dolną część. Chcieliśmy po pierwsze je zobaczyć, a po drugie, coś zjeść 🙂 Bo wiadomo – Polak głodny, Polak zły, a w szczególności dotyczy się to mnie 🙂 O samym jedzeniu napiszę Ci w następnym wpisie.
Wtorek – Gubałówka
W sumie to główną atrakcją chyba dla wszystkich był wjazd i zjazd z Gubałówki za który zapłaciliśmy 118 zł za dwie dorosłe osoby. Wzięliśmy ten droższy pakiet, bo z wejściem na Termy w Bukowinie – bez nich taka przyjemność kosztowałaby nas 44 zł. Natomiast jeśli jedziesz z małymi dziećmi, to te termy są fajnym zapełnieniem czasu, no i super sposobem na wyniszczenie ich pola energetycznego 🙂 Cennik na kolejkę na Gubałówkę znajdziesz TUTAJ.
Sama Gubałówka, przy tej pogodzie jaką my mieliśmy (lekka mżawka i przejmujący wiatr plus zachmurzenie) nie przedstawiła sobą w sumie za wiele ciekawego. Kwiecień jest dopiero początkiem sezonu na wszystkie stragany i kolorowe stoiska na górze, a wręcz miało się wrażenie, że jest to dla tej góry totalnie martwy sezon jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci. Fajnie było pokazać trzylatkowi widok z 1123 m n.p.m. i na tym koniec. No i te jeżdżące w kółko auta po wąskim „deptaku” i wąchanie ich spalin – totally not fun at all. Dosyć szybko uciekliśmy do jedynego miejsca gdzie można było zjeść – i to jak się okazało – bardzo dobrze zjeść, ale o tym później.
W sumie nic więcej we wtorek nie udało nam się zobaczyć, ze względu na naszą małą marudę, która skutecznie nas przeczołgała, o czym mogłaś przeczytać o TUTAJ. Serio, to cud, że ta Gubałówka doszła do skutku!
Środa – Dolina Chochołowska i osławione krokusy <3
W środę zarówno pogoda za oknem, jak i pogoda ducha córy uległy przyjemnej poprawie. Nadszedł więc czas na przyjemność dla mnie, czyli cisza, spokój i krokusy! Kwitną one tylko raz do roku, zwykle na przełomie marca i kwietnia, więc to totalny fart i uśmiech losu, że udało nam się je zobaczyć! A widoki przysięgam – zapierają dech w piersiach.
Co do zasady, żeby zobaczyć te osławione poła krokusów, trzeba dojść do samego końca Doliny Chochołowskiej, czyli jakieś osiem kilometrów w jedną stronę. Nam udało się już po około 1200 metrów znaleźć piękną polanę krokusów i zrobić sobie PRZY NICH zdjęcia. Dla tych ciekawskich – nie zdeptaliśmy ani jednego, a akurat ten teren nie był ogrodzony (krokusy są pod ochroną). Nam nie udałoby się dojść do samego końca, bo dzieciaki zaczęły nam już mocno przytruwać. Nie wspominając już o tym, że przejście z nimi tak małego odcinka zajęło nam ponad godzinę w jedną stronę. Wiadomo – każdy kamyk i patyk jest ciekawszy od mety 😀
Istotne dla Ciebie niech będzie to, że na samym końcu ulicy doprowadzającej do Doliny Chochołowskiej jest ostatni parking – nie dość, że jest najbliżej wejścia, to jeszcze jest najtańszy i płatny niezależnie od ilości czasu na jaki pozostawisz na nim auto.
Czwartek – mój pierwszy raz na Kasprowym Wierchu
Czwartek był tym dniem który całą czwórkę wyeksploatował na maksa, bo spędziliśmy go mega aktywnie! Rano wyruszyliśmy autem pod wjazd na Kasprowy Wierch. Na miejscu byliśmy około dziesiątej, a jeszcze czekał nas kawałek do przejścia w górę do kolejki. Plusem był fakt, że właśnie remontują tam chodniki, więc z wózkiem szło się w większości trasy naprawdę przyjemnie, a do przejścia mieliśmy około 1200 metrów. Po drodze na polanach po lewej stronie pojawia się drewniany domek i ławeczki, gdzie w wracając wypuściliśmy nasze nieloty na chwilę wolności 🙂
Na wjazd i zjazd poszło 126 złotych za dwie osoby dorosłe (za dzieciaki nie płaciliśmy, całą rozpiskę znajdziesz TUTAJ) plus parking na dole 20 zł – to minimum jakie trzeba policzyć w sezonie niskim, ale warto! O tej porze roku byłam na Kasprowym pierwszy raz, i pierwszy raz widziałam go obsypanego śniegiem. Wrażenia są wprost zapierające dech w piersiach (nawet tak skromnych jak moje 😛 ). Wiesz, my nie z tych co jeździli na narty (jeszcze) i lubią sporty zimowe (nie licząc skoków, ale koniecznie przed TV :)), więc dla mnie to był mój pierwszy raz!
Ważna informacja dla Ciebie, szczególnie jeśli planujesz taki wjazd z dziećmi w kwietniu – różnica temperatur w naszym wypadku była ogromna. Na dole prażyło tak, że dupa się pociła będąc okryta jedną warstwą materiału. Na górze natomiast już obowiązkowo ciepłe kurtki, czapki i szaliki. No i jakieś inne obuwie, jeśli chcesz z dziećmi wejść na śnieg -my takiego nie mieliśmy, więc chłopaki tylko na chwilę poszli na śnieg cyknąć parę ślicznych fotek 🙂
Schodząc zahaczyliśmy o tę śliczna polankę, żeby pozwolić dzieciakom bezkarnie pobiegać. Brakowało im tego na szczycie, to dostali to tutaj 🙂 Zjedliśmy coś drobnego, przewinęliśmy młodą, podokarmialiśmy rzekę kamyczkami i poszliśmy do auta – na dalszą część wycieczki!
Czwartku ciąg dalszy – czyli energetyczne wypłukanie na Termach w Bukowinie 🙂
Po Kasprowym pojechaliśmy do pokoju położyć dzieciaki, ale, że pospały nam w aucie, to tylko je przebraliśmy, zabraliśmy co potrzebne na basen i wyruszyliśmy w trasę. Od nas to było jakieś pół godzinki jazdy. Kupując bilet na wjazd na Gubałówkę wzięliśmy opcję z termami. Dostaliśmy wtedy 2.5 godziny pobytu. Dla nas to był świat i ludzie. Więcej młoda by nam nie wytrzymała, a i młodzian już się lekko nudził.
Mówiąc szczerze – oczekiwaliśmy większych atrakcji dla dzieci. W strefie dla maluchów były tylko dwa małe baseny, z czego żaden dla takich ledwo co chodzących maluchów. Bardzo mało atrakcji – w sumie dwie małe zjeżdżalnie. Jak dla mnie termy w tym wydaniu to lepsza atrakcja dla dorosłych, a dla dzieci frajda tylko na krótki czas.
W każdym razie wykupienie biletu na Termy w Bukowinie nie żałujemy – bardzo fajna odskocznia, za porównywalnie do basenu u nas – małe pieniądze. Ten kompleks jest naprawdę spory i wart uwagi, szczególnie dla nastolatków i osób dorosłych.
Dla mnie dużym minusem był brak szatni dla opiekuna z małym dzieckiem – czyli standard na każdym basenie na którym byliśmy. Tym razem był przewijak w toalecie dla niepełnosprawnych, której zapachy pozostawiały wiele do życzenia, a drzwi nie dało się przekręcić na zamek – summa summarum, opiekun, czyli ja – nieco ryzykowałam przebierając się z dzieckiem w tymże dogodnym miejscu 😀
Piątek, piąteczek, piątunio – czyli wielkie, mokre pożegnanie!
Piątek z góry zaplanowaliśmy sobie na długi space po Krupówkach. Jakie było nasze rozczarowanie, gdy po pierwszych 10 minutach zaczęło się robić chłodno, a po kolejnych dziesięciu zaczynaliśmy chować się po knajpach przed deszczem.
Ostatecznie lekko przemoczeni uciekliśmy do auta. Mężulek przebrał się z mokrych ciuchów – ze względu na fakt, że jeszcze chował wózek do obładowanego już bagażnika – jego odzież uległa największym stratom. Po szybkim przebraniu się w aucie – ruszyliśmy w kierunku domu, a sam deszcz gonił nas jeszcze przez ponad połowę drogi.
A na koniec jeszcze kilka zdjęć, a wśród nich jedne z piękniejszych z wyjazdu!
Ściskam mocniutko!
Gosia