Tak, mam nowy cykl w natarciu. Taki typowo do poczytania, może czasem zainspirowania się. Niech będzie nazwany roboczo #mójnajlepszyplan. Dlaczego najlepszy? Bo zrobiony przez samą siebie. Tylko Ty wiesz, co tak naprawdę musisz zrobić, aby poczuć w sobie #TĘMOC! Nikt nie może Ci narzucić, że w tym miesiącu powinnaś uporządkowywać zdjęcia, a w innym przesadzać kwiatki.
lifestyle
Pisałam Ci ostatnio we wpisie o TUTAJ o naszym pobycie w Zakopanem i o tym, jak on wyglądał ze strony czysto mentalnej. W tej części chciałabym Ci przybliżyć kilka miejsc w których byliśmy i napisać o nich kilka słów. Sam zawarty w tytule zwrot „zwiedzamy Zakopane” jest określeniem mocno na wyrost i przerośniętym w swej pięknej formie. Ograniczyliśmy punty w naszym harmonogramie do tych must have pod warunkiem, że jednocześnie znalazły się we wspólnym zbiorze z punktami pod tytułem „możliwe do wykonania z naszymi dziećmi” oraz „warunki atmosferyczne„. Jak się ostatecznie okazało, nie wzięliśmy pod uwagę jednego, acz nie mniej istotnego czynnika – czyli młodszej, rocznej latorośli i jej kobiecych humorków 🙂 (jeśli nie wiesz o czym mowa, wróć proszę do krótkiego wpisu :)).
Gdzie spaliśmy, i czy w ogóle nam się to udało?
Do Zakopanego przyjechaliśmy w poniedziałek, z zamiarem opuszczenia go po czterech nocach, czyli w piątek. Przypomnę tylko, że cały wyjazd organizował mój ulubiony Mężulek, i to również on organizował nocleg, więc w obawie przed urażeniem męskiej dumy postaram się być bardzo delikatna (Mężu, wybacz <3). Mieszkaliśmy w Willi pod Wierchami na osiedlu Krzeptówki, patrząc od strony Krupówek – zaraz za Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej na Krzeptówkach (jeden z obowiązkowych punktów wg Trip Advisor Polska do zobaczenia w Zakopanem). Pokoik w założeniu rodzinny, z własną łazienką, stosunkowo czysty. Na korytarzu wspólny aneks kuchenny, więc spokojnie można było dzieciakom ogarnąć śniadania i kolacje. Czajniki, lodówka, mikrofala, garnki – wszystko jest na miejscu. Pościel naszykowana, zmieniona, czysta i pozbawiona wszelkich śladów wcześniejszego użytkowania. Na zewnątrz duże palenisko na grilla – zadaszone, z ławkami, naprawdę bardzo przyjemne. Parking duży – spokojnie pomieści auta rodzinne za domem.
Było też kilka minusów bardziej ze względu na dzieci niż na nas. Mianowice regał, mający pełnić jakby funkcję otwartej szafy nie był w żaden sposób przymocowany do ściany, a co za tym idzie – chybotał się na dosyć krzywej podłodze zagrażając tym samym bezpieczeństwu przede wszystkim latorośli młodszej. Podobnie zresztą jak szafla z TV. Jak dla mnie za mało miejsca na przechowanie rzeczy dla czterech osób (bo dla tylu był przeznaczony pokój). No i czystość. Na pierwszy rzut oka – posprzątane. Jednak zmuszeni wyciągać zabawki dziecięce spod łóżek, jednocześnie musieliśmy zaprzyjaźnić tamtejszą podłogę ze szczotką. Na podwórku (czy w tamtych rejonach – na polu 🙂 ) brak nam było jakichkolwiek udogodnień dla dzieci. Nie wymagam trampolin i nowoczesnych placów zabaw, ale fakt faktem – nie było nawet malej piaskownicy czy kawałka bezpiecznego trawnika.
Ogólnie wystawiamy ocenę 3 na 5. Gdybyśmy byli bez dzieci, ocena byłaby o punkt większa. Uważam, że jest to fajna baza wypadowa dla osób w każdym wieku, ale niekoniecznie z małymi dziećmi 🙂
Teraz się przyjrzeliśmy, że dostaliśmy totalnie inny pokój, niż jest na stronie, ale cóż – było, minęło.
Co udało nam się zobaczyć, czyli nasze atrakcyjne spędzanie czasu mode on 🙂
Poniedziałek – dzień pierwszy
Ze względu na fakt, że dosyć późno zameldowaliśmy się w pokoju (godz. 17 ta), to tego czasu za wiele nam nie pozostało. W związku z powyższym wsiedliśmy w auto i w siedem minutek podjechaliśmy na Krupówki, a dokładnie ich dolną część. Chcieliśmy po pierwsze je zobaczyć, a po drugie, coś zjeść 🙂 Bo wiadomo – Polak głodny, Polak zły, a w szczególności dotyczy się to mnie 🙂 O samym jedzeniu napiszę Ci w następnym wpisie.
Wtorek – Gubałówka
W sumie to główną atrakcją chyba dla wszystkich był wjazd i zjazd z Gubałówki za który zapłaciliśmy 118 zł za dwie dorosłe osoby. Wzięliśmy ten droższy pakiet, bo z wejściem na Termy w Bukowinie – bez nich taka przyjemność kosztowałaby nas 44 zł. Natomiast jeśli jedziesz z małymi dziećmi, to te termy są fajnym zapełnieniem czasu, no i super sposobem na wyniszczenie ich pola energetycznego 🙂 Cennik na kolejkę na Gubałówkę znajdziesz TUTAJ.
Sama Gubałówka, przy tej pogodzie jaką my mieliśmy (lekka mżawka i przejmujący wiatr plus zachmurzenie) nie przedstawiła sobą w sumie za wiele ciekawego. Kwiecień jest dopiero początkiem sezonu na wszystkie stragany i kolorowe stoiska na górze, a wręcz miało się wrażenie, że jest to dla tej góry totalnie martwy sezon jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci. Fajnie było pokazać trzylatkowi widok z 1123 m n.p.m. i na tym koniec. No i te jeżdżące w kółko auta po wąskim „deptaku” i wąchanie ich spalin – totally not fun at all. Dosyć szybko uciekliśmy do jedynego miejsca gdzie można było zjeść – i to jak się okazało – bardzo dobrze zjeść, ale o tym później.
W sumie nic więcej we wtorek nie udało nam się zobaczyć, ze względu na naszą małą marudę, która skutecznie nas przeczołgała, o czym mogłaś przeczytać o TUTAJ. Serio, to cud, że ta Gubałówka doszła do skutku!
Środa – Dolina Chochołowska i osławione krokusy <3
W środę zarówno pogoda za oknem, jak i pogoda ducha córy uległy przyjemnej poprawie. Nadszedł więc czas na przyjemność dla mnie, czyli cisza, spokój i krokusy! Kwitną one tylko raz do roku, zwykle na przełomie marca i kwietnia, więc to totalny fart i uśmiech losu, że udało nam się je zobaczyć! A widoki przysięgam – zapierają dech w piersiach.
Co do zasady, żeby zobaczyć te osławione poła krokusów, trzeba dojść do samego końca Doliny Chochołowskiej, czyli jakieś osiem kilometrów w jedną stronę. Nam udało się już po około 1200 metrów znaleźć piękną polanę krokusów i zrobić sobie PRZY NICH zdjęcia. Dla tych ciekawskich – nie zdeptaliśmy ani jednego, a akurat ten teren nie był ogrodzony (krokusy są pod ochroną). Nam nie udałoby się dojść do samego końca, bo dzieciaki zaczęły nam już mocno przytruwać. Nie wspominając już o tym, że przejście z nimi tak małego odcinka zajęło nam ponad godzinę w jedną stronę. Wiadomo – każdy kamyk i patyk jest ciekawszy od mety 😀
Istotne dla Ciebie niech będzie to, że na samym końcu ulicy doprowadzającej do Doliny Chochołowskiej jest ostatni parking – nie dość, że jest najbliżej wejścia, to jeszcze jest najtańszy i płatny niezależnie od ilości czasu na jaki pozostawisz na nim auto.
Czwartek – mój pierwszy raz na Kasprowym Wierchu
Czwartek był tym dniem który całą czwórkę wyeksploatował na maksa, bo spędziliśmy go mega aktywnie! Rano wyruszyliśmy autem pod wjazd na Kasprowy Wierch. Na miejscu byliśmy około dziesiątej, a jeszcze czekał nas kawałek do przejścia w górę do kolejki. Plusem był fakt, że właśnie remontują tam chodniki, więc z wózkiem szło się w większości trasy naprawdę przyjemnie, a do przejścia mieliśmy około 1200 metrów. Po drodze na polanach po lewej stronie pojawia się drewniany domek i ławeczki, gdzie w wracając wypuściliśmy nasze nieloty na chwilę wolności 🙂
Na wjazd i zjazd poszło 126 złotych za dwie osoby dorosłe (za dzieciaki nie płaciliśmy, całą rozpiskę znajdziesz TUTAJ) plus parking na dole 20 zł – to minimum jakie trzeba policzyć w sezonie niskim, ale warto! O tej porze roku byłam na Kasprowym pierwszy raz, i pierwszy raz widziałam go obsypanego śniegiem. Wrażenia są wprost zapierające dech w piersiach (nawet tak skromnych jak moje 😛 ). Wiesz, my nie z tych co jeździli na narty (jeszcze) i lubią sporty zimowe (nie licząc skoków, ale koniecznie przed TV :)), więc dla mnie to był mój pierwszy raz!
Ważna informacja dla Ciebie, szczególnie jeśli planujesz taki wjazd z dziećmi w kwietniu – różnica temperatur w naszym wypadku była ogromna. Na dole prażyło tak, że dupa się pociła będąc okryta jedną warstwą materiału. Na górze natomiast już obowiązkowo ciepłe kurtki, czapki i szaliki. No i jakieś inne obuwie, jeśli chcesz z dziećmi wejść na śnieg -my takiego nie mieliśmy, więc chłopaki tylko na chwilę poszli na śnieg cyknąć parę ślicznych fotek 🙂
Schodząc zahaczyliśmy o tę śliczna polankę, żeby pozwolić dzieciakom bezkarnie pobiegać. Brakowało im tego na szczycie, to dostali to tutaj 🙂 Zjedliśmy coś drobnego, przewinęliśmy młodą, podokarmialiśmy rzekę kamyczkami i poszliśmy do auta – na dalszą część wycieczki!
Czwartku ciąg dalszy – czyli energetyczne wypłukanie na Termach w Bukowinie 🙂
Po Kasprowym pojechaliśmy do pokoju położyć dzieciaki, ale, że pospały nam w aucie, to tylko je przebraliśmy, zabraliśmy co potrzebne na basen i wyruszyliśmy w trasę. Od nas to było jakieś pół godzinki jazdy. Kupując bilet na wjazd na Gubałówkę wzięliśmy opcję z termami. Dostaliśmy wtedy 2.5 godziny pobytu. Dla nas to był świat i ludzie. Więcej młoda by nam nie wytrzymała, a i młodzian już się lekko nudził.
Mówiąc szczerze – oczekiwaliśmy większych atrakcji dla dzieci. W strefie dla maluchów były tylko dwa małe baseny, z czego żaden dla takich ledwo co chodzących maluchów. Bardzo mało atrakcji – w sumie dwie małe zjeżdżalnie. Jak dla mnie termy w tym wydaniu to lepsza atrakcja dla dorosłych, a dla dzieci frajda tylko na krótki czas.
W każdym razie wykupienie biletu na Termy w Bukowinie nie żałujemy – bardzo fajna odskocznia, za porównywalnie do basenu u nas – małe pieniądze. Ten kompleks jest naprawdę spory i wart uwagi, szczególnie dla nastolatków i osób dorosłych.
Dla mnie dużym minusem był brak szatni dla opiekuna z małym dzieckiem – czyli standard na każdym basenie na którym byliśmy. Tym razem był przewijak w toalecie dla niepełnosprawnych, której zapachy pozostawiały wiele do życzenia, a drzwi nie dało się przekręcić na zamek – summa summarum, opiekun, czyli ja – nieco ryzykowałam przebierając się z dzieckiem w tymże dogodnym miejscu 😀
Piątek, piąteczek, piątunio – czyli wielkie, mokre pożegnanie!
Piątek z góry zaplanowaliśmy sobie na długi space po Krupówkach. Jakie było nasze rozczarowanie, gdy po pierwszych 10 minutach zaczęło się robić chłodno, a po kolejnych dziesięciu zaczynaliśmy chować się po knajpach przed deszczem.
Ostatecznie lekko przemoczeni uciekliśmy do auta. Mężulek przebrał się z mokrych ciuchów – ze względu na fakt, że jeszcze chował wózek do obładowanego już bagażnika – jego odzież uległa największym stratom. Po szybkim przebraniu się w aucie – ruszyliśmy w kierunku domu, a sam deszcz gonił nas jeszcze przez ponad połowę drogi.
A na koniec jeszcze kilka zdjęć, a wśród nich jedne z piękniejszych z wyjazdu!
Ściskam mocniutko!
Gosia
Ten wyjazd był zaplanowany na wrzesień. Miał być prezentem od Męża na szóstą rocznicę ślubu. Nasze ówczesne auto miało jednak inne plany, więc wyjazd musieliśmy przesunąć. W sumie jakoś tak padło na kwiecień – bez żadnych wyszukanych powodów. Czekaliśmy na niego przez wiele ostatnich tygodni. Mi osobiście mega dały w kość. Cały marzec żyłam roczkiem Majki i powiem Ci szczerze, że pomimo tego, że dobrze się do tego przygotowałam, to wyeksploatował mnie na maksa. Dlatego też to zaplanowane Zakopane było super oderwaniem od codziennej harówki i fajnym punktem docelowym. Jest to też nasz pierwszy wyjazd w tym roku, stąd stał się sam z siebie super początkiem na nowy cykl wpisów – z rodziną w podróży 🙂
Tytułem wstępu
Bardzo długo zastanawiałam się co mam Ci napisać. Nie miałam pomysłu na wstęp i zakończenie tego artykułu. Nie miałam też do końca pewności jak mam prowadzić tego bloga dwa i pół roku temu. Czułam się jak małe dziecko, które gdy chce dostać coś zakazanego, opuszcza nisko głowę, gmera nóżką dołek w ziemi i szepcze niewyraźnie pod nosem, z rezygnacją, bez wiary. Ja pod nosem mówiłam sobie, że marzy mi się blog o kobiecie, takiej wiesz – pełnowymiarowej, dookreślonej, spełnionej.
Tymczasem zamknęłam się w przestrzeni kuchennej, w której nadal czuję się najbezpieczniej – poza nią wstydziłam się wyjść. Bałam się krytyki, Twojej oceny i odbioru. To była moja strefa komfortu, tu mało osób szło w szranki ze mną. Kilka razy z niej wyszłam pisząc między innymi tekst o Zaniedbanych Matkach, czy o tym, że jestem przekorą. Odbiór tychże artykułów był zaskakująco dobry (wpis o zaniedbanych mamach wciąż widzie prym na blogu), ale mimo to, przestałam pisać.
Czemu przestałam pisać?
Moment, w którym przestałam pisać, był czasem namnażającej się aktywności i wprost proporcjonalnie malejącej ilości czasu. Zderzenie z rzeczywistością jaką był powrót do pracy, żłobek niespełna rocznego syna, który za żadne skarby świata (w tym stadion narodowy żelek) nie chciał chodzić doń ochoczo oraz wszelkie bakteriozy nie imające się go – skutecznie zweryfikowały ilość energii w moim ciele. Pomimo tego, że zapał a i owszem – był, to siły nie miałam w ogóle. Z wieczora na wieczór, poczynając od poniedziałku a kończąc na piątku padałam o coraz to wcześniejszych godzinach. Przez pierwsze tygodnie, ba! nawet miesiące po położeniu syna spać czułam się jak po zderzeniu z rosyjskim pociągiem (wiesz, tym co przez zaspy potrafi przejechać bez problemu 😛 ). Powiesz – przecież były weekendy! Fakt, ale jakoś przeciekały przez palce.
Więc tak, nie miałam czasu i energii, ale zabrakło też jednej, jak się okazuje arcyważnej rzeczy. Gdzieś po drodze zgubiłam motywację do pisania. Teraz, z perspektywy roku, już wiem czego mi wówczas zabrakło. Wtedy nie umiałam znaleźć w sobie przyczyny. O co chodzi? O Ciebie, o odbiorców. Pomimo tego, że zaczęłam prowadzić bloga dla siebie i swojej samorealizacji, to jednak okazało się, że jestem typem osoby, która musi widzieć sens, a w tym przypadku – chociaż kilku zadowolonych, regularnych i chcących mnie czytać odbiorców. Byłam wówczas przekonana, że ich nie mam, że są tu tylko przypadkowi ludzie. W większości tak jest, ale…
Czemu wracam?
No właśnie, zawsze jest jakieś ale. Jest tu kilka osób (te, które to czytają, wiedzą że o nich piszę), którym brakowało moich wpisów. Motywowały mnie, ciągle dopytywały kiedy powrócę, które pisały wiadomości. Są też trzy bliskie mi osoby, które wręcz ciosały mi kołki na głowie – dwa genotypy żeńskie i jeden męski 😀 To one rozpędziły tę machinę. Wszystkim Wam – i tym bliskim, i tym, z którymi nie znam się osobiście – dziękuję za motywację, wierzę w to, że Was nie zawiodę. Trzymajcie za mnie kciuki, piszcie i szerzcie dobrą nowinę o tym fantastycznym blogu :*
Postanowiłam więc zebrać się na odwagę i powrócić do prowadzenia bloga bez odkładania siebie i swoich potrzeb na jutro.
O czym będzie blog?
Kocham moje cztery ściany i moją Rodzinę. Uwielbiam się krzątać po domu i jak kłębek kurzu pchana z kąta w kąt, sprzątać, układać i organizować. Lubię działać i być aktywną, czuć się potrzebną i spełnioną. Mój Mąż, i moje dzieci dają mi satysfakcje na płaszczyźnie Żony i Mamy (tak, kolejność jest prawidłowa 🙂 ). U-wiel-biam kuchenną krzątaninę. Gotowanie to dla mnie relaks i ukojenie – szczególnie wówczas, gdy wypływa ono z potrzeby serca, a nie sytuacji. Sprzątam, bo lubię, a jeśli robię to w sposób nad-aktywny, to znaczy tylko jedno – gryzę, kąsam i warczę – wyciszam się, nie podchodź 😛
Relaks od kuchni stanie się teraz istnym haremem – Panowie będą mieli użytek 😀 Zagoszczą na nim cztery kobiety jednocześnie!
Pierwsza będzie Szefową Kuchni – jej świat to piękne dania, słodkości i kuchenne zakamarki. Druga jest Panią Domu (i nie, nie chodzi tu o przesławą gazetkę z kiosku ruchu – tak a’propos – ona jeszcze istnieje!). Daje ona wskazówki dotyczące jego prowadzenia, sprzątania, organizowania – czyli coś, co tygryski (ew. kocice 😀 ) lubią najbardziej! Będzie też Mama – czyli wszystko co dotyczy macierzyństwa i otaczających go przygód, relacji, wzlotów i upadków. And… last but not least – KOBIETA, nie mniej ważna, jeśli nie najważniejsza, chociaż najskromniejsza (no normalnie nie czuję, jak rymuję 😛 ).
Dlaczego cztery? Bo to są najważniejsze role, jakie obecnie odgrywam w moim życiu. Bo pod tymi kategoriami, każda z nas z łatwością się odnajdzie – w mniejszym lub większym stopniu. I kluczowe „BO” – bo w tych rolach pragnę być spełniona, potrzebna i doceniona. To te cztery kobiety chcę dopieszczać i pielęgnować.
Nie czuję się specjalistką w wychowywaniu, gotowaniu, w życiu. Nie uważam się za nieomylną i idealną (chociaż ze świecą drugiej takiej szukać 😛 ). Jeśli tu zostaniesz, jeśli będziesz zaglądać, znajdziesz tutaj moje przemyślenia, doświadczenia i moją codzienność. A ponieważ jestem perfekcjonistką – wizualna strona bloga również ulegnie zmianie. Będzie pięknie! 🙂 Na instagramie już jest – serdecznie zapraszam!
Do zobaczenia
Całuski
Gosia
Zdjęcie – MiniBambini Fotografia
Jesień większości z nas bezustannie i niezmiennie kojarzy się z przygnębieniem i depresją. Pytanie, czy tak właśnie musi być? Może czas wstać, strzepać z głowy liście a z serca wyrzucić jesienny smutek? Czas skupić uwagę na jasnym słońcu, kolorowych liściach i pięknych stronach życia. Tego jesiennego również.
Słyszysz to od dzieciństwa – przestrogi, rady, zasady, groźby i obietnice. Można je podzielić na kilka kategorii, przy czym z automatu, te z dzieciństwa są nietykalne – bo zwykle miały w sobie dużo prawdy. A co z tymi za tzw. dorosłego życia? No właśnie, ja podziękuję i na przekór wszystkim odmrożę sobie uszy.
Nic i nikt nigdy nie działał na mnie tak jak moje dziecie. W jednej sekundzie mam ochotę uciec z płaczem, a w następnej wyściskać go za wszystkie czasy! Istny rollercoaster emocjonalny a w głowie pytanie – losie ja wariuje, czy to tylko matczyna schizofrenia?
Czas na zmiany nadchodzi w życiu każdego z nas. Przyczyny są różne. Czasem jest to coś co w nas uderzy z zewnątrz. Czasem rozmowa z bliską osobą. Upływający czas i zbieranie się ziarnka do ziarnka również robi swoje. Kiedy patrzysz wtedy w lustro myślisz sobie: To jest ten moment kiedy to zrobię…. Pytanie tylko co, i czy faktycznie się to w Twoim życiu zadzieje?