Tak, mam nowy cykl w natarciu. Taki typowo do poczytania, może czasem zainspirowania się. Niech będzie nazwany roboczo #mójnajlepszyplan. Dlaczego najlepszy? Bo zrobiony przez samą siebie. Tylko Ty wiesz, co tak naprawdę musisz zrobić, aby poczuć w sobie #TĘMOC! Nikt nie może Ci narzucić, że w tym miesiącu powinnaś uporządkowywać zdjęcia, a w innym przesadzać kwiatki.
Od autorki
Nastał nowy rok, a z nim miliony postanowień. Wiesz, że uśredniając każde z nich dotrwa do 20 stycznia? Więc może od razu warto sobie odpuścić, skoro i tak, to co zaplanowane nie zda racji bytu? Usiadłam ostatnio na spokojnie z kubkiem herbaty, i oprócz podsumowania poprzedniego roku, starałam się znaleźć przyczyny przez które nie zrealizowałam swoich postanowień w minionym już roku. No, może nie tyczy się to każdego, ale niestety – większości.
Zanim pojawili się Oni
Przed zajściem w ciążę wychodziliśmy z M. bardzo często. Nie zawsze były to ukwiecone kwiatami i okraszone romantyczną muzyką eleganckie randki, ale były. Często gęsto wychodziliśmy na wspólną kawę (bo kawa w tygodniu to JUŻ randka :), czy na ciasto i kawę z dolewką. Ten nasz czas był dla nas obojga zawsze priorytetowy i bardzo ważny. Lubimy tę bliskość, wspólne rozmowy i trzymanie się za ręce. Notabene po ponad dziewięciu latach związku, będąc gdzieś razem ciągle musimy stykać się co najmniej stopami 🙂
I kto to mówi 1
Wspominałam już kiedyś, że nasze dzieci są bardzo wyczekane. Gdy zaszłam w pierwszą ciążę, byliśmy tak szczęśliwi, że nawet przez myśl nam nie przeszło, że o to właśnie płyną nasze ostatnie chwile bezpardonowego spędzania czasu sam na sam. Że ja już nie jestem tylko żoną, ale i matką. Że M. staje się dumną głową rodziny. Ciążę przeszłam w przekonaniu, że będzie ciężko, ale damy radę. Oczami wyobraźni widziałam naszą dwójkę w kinie, gdy w tym samym czasie dziecko smacznie śpi utulane w babcinych ramionach.
Nie zaskoczę Cię, jeśli powiem, że życie wszystko zweryfikowało. Na pierwszą randkę wyszliśmy ponad JEDENAŚCIE miesięcy po narodzinach syna… wiem, dramat. Jednak dużą część winy ponoszę ja. Łatwo by było zrzucić wszystko na mężczyznę, ale nie u mnie. Fakt, mógł się bardziej postarać, ale to ja stawałam opór. Mogłabym się tutaj rozpisywać o nici łączącej matkę z dzieckiem, o trudnościach pierwszych miesięcy, o makabrycznie trudnym karmieniu. Miało to niezaprzeczalny wpływ. Jednak mi przede wszystkim trudno było zostawić dziecko z kimś, w kogo oczach robię wszystko źle. Wielokrotnie się ścinaliśmy jak dwie płyty tektoniczne na temat zostawienia młodego z dziadkami chociaż na kilka godzin. Kończyło się to na kłótni i temat był odkładany na półkę. Aż do czasu gdy…
Do czasu gdy wziął sprawy w swoje ręce i postawił mnie przed faktem dokonanym. Poinformował mnie, że w za kilka dni wychodzimy. Mam się wyszykować i być psychicznie przygotowaną na wyjście tylko i wyłącznie z nim. Stawiając za priorytet nas – zorganizował za moimi plecami opiekę dla młodego. Czułam w sobie zarazem gniew i podekscytowanie. Gdy nadszedł ten tak długo wyczekiwany dzień randki – od rana ze stresu nic nie mogłam zjeść! Jak przyszło co do czego, to wychodziłam z domu na trzy raty, a do momentu wejścia do auta płakałam cztery!
I kto to mówi 2
Z drugą ciążą poszło jakby szybciej niż z pierwszą. Trochę niespodziewanie, bo „już” po roku okazało się, że ponownie rośnie we mnie mała istota. Radość ogromna, ale i szok! Dopiero co ułożyliśmy harmonogram życia z jednym dzieckiem, a tu już drugie 🙂 Była radość, ale był też strach. Ciąża zagrożona. Przez osiem miesięcy brałam leki, nie mogłam się wysilać i nie daj boże zaziębić. Dzięki naszej położnej, która prowadziła pierwszy poród, oraz lekarce z rozsądkiem wypisanym na twarzy – nie musiałam przeleżeć tych miesięcy w szpitalu. I chwała im za to! Bo dwóch innych chciało mnie kłaść od razu. Moja lekarka wyszła z założenia – jesteś dorosła, to Twoje dziecko, leżenie w szpitalu nic dobrego Ci nie da – ufam, że będziesz szanowała to małe życie pod sercem. Jak powiedziała, tak też zrobiłam. Natomiast samo zagrożenie mocno ograniczyło nasze możliwości wyjścia. Pomimo to obiecaliśmy sobie wówczas, że nie dopuścimy do tego, aby nasze randki czekały tak długo, jak przy pierwszym dziecku. I co? I dupa blada!
Na koniec marca, dwa lata po narodzinach syna, urodziłam córkę. Kiedy wyszliśmy na randkę? Tydzień temu, czyli prawie dziewięć miesięcy po porodzie. Progres jakby jest, może przy trzecim poszłoby jeszcze sprawniej? 😀 Tego już się nie dowiemy 🙂 A! W między czasie jeszcze było wesele u przyjaciół, ale przyznajmy sobie szczerze – wesele to nie randka 😀
Kwestia przyzwyczajenia
Jeśli natomiast chodzi o moje emocje związane z wyjściem z domu i zostawieniem dzieci. Przy córce już nie było płaczu, nie było wychodzenia na raty, ucieczki po cichaczu coby dzieci nie widziały jak starzy dezerterują i co gorsza się z tego cieszą! Od rana była mega ekscytacja i napięcie – ale takie wiesz, pozytywne. Takie z motylami w brzuchu. Takie, za jakim tęskni kobieta siedząca z dzieckiem w domu. Mąż pełen dumy przechadzał się ze mną po sklepach, po knajpach, i kawiarniach. Ja z podniesioną głową szłam z nim za rękę wystrojona w odświętną kieckę. A to wszystko bez konieczności przewijania, karmienia, łapania i ganiania dwóch małych stworów, które wówczas bezpiecznie męczyły dziadków 🙂
Każde takie wyjście jest swobodniejsze nie tylko dla nas, ale i dla dzieci. Bo i my czujemy, że nie wyrządzamy im tym żadnej krzywdy, a i one czują z tego czysty fun. No i opiekunowie mogą po położeniu sobie wreszcie odpocząć (nie oszukujmy się – dziadki zapewniają im tyle rozrywek, że akurat z ich zasypianiem po takich wrażeniach nie mamy żadnych obaw!). No i najważniejsze! Na takim wyjściu, szczególnie jeśli zdarza się ono relatywnie rzadko – nie rozmawiajcie o dzieciach! To moim skromnym zdaniem jeden z symptomów przepracowania na stanowisku – JA MATKA, który niestety dotknął również mnie.
Symptomy, że na randkę powinnaś wyjść dużo wcześniej, gdy:
- zamiast się cieszysz – stresujesz
- co pięć minut zastanawiasz się co u dzieci
- co dziesięć męczysz Męża, żeby wysłał smsa do dziadków – jak dzieci
- będąc w galerii handlowej z Mężem – bez dzieci, kupujesz coś dla dzieci
- (o zgrozo!) nie umiesz rozmawiać z Mężem na inne tematy, niż Wasze potomstwo (bądź co bądź z pewnością cudne, ale do jasnej cholery – nie ma ich teraz z Wami!
Ja zapomniałam o tym, kto był pierwszy. Pomimo wiedzy, przeczytasz książek, artykułów i wpisów. Brak było pomocnej duszy, która by nas na to nakierowała, wspomogła, ukazała problem. Ja musiałam dojść do ściany, jeśli chodzi o moją psychikę, żeby wreszcie wyjść. Nie jest łatwo i nigdy nie zakładałam, że będzie. Ba! Jestem przekonana, że z biegiem czasu też nie będzie – z różnych względów. Tym większą satysfakcję dały mi motyle w brzuchu!
P.S. Ale po co to wszystko?
Ktoś spojrzy na tą sytuację z boku i właśnie tak zapyta ‚po co Ci to wszystko? Przecież wiedziałaś na co się decydujesz!’. No jasne, że wiedziałam! Na szczęśliwy dom i RODZINĘ, nie dzieci, nie obrazek, ale właśnie rodzinę. A na taką cudowną jednostkę społeczną składa się nie matka w worku pokutnym przyszyta do dzieci, ale szczęśliwa kobieta. Nie ojciec zatyrany, żeby zarobić hajs na kredyt i zabawki, ale spełniony mężczyzna. Dzieci są cudnym i niezastąpionym dopełnieniem rodziny i tego nikt im nie odbiera. Ale czy moment narodzin dziecka i pokochania go miłością dożywotnią, ma być tożsamym z zabraniem miłości do męża i do samej siebie? Przecież mama i tata, to także kobieta i mężczyzna. Nas też łączy miłość i którą musimy i przede wszystkim – chcemy pielęgnować! Zamykanie młodych matek w domu z dziećmi i ze szmatką to stereotyp starszych pokoleń (często naszych matek). Patrzą na to przez pryzmat „widzimisie” zapominając, że dzięki takim właśnie „widzimisie”, współcześni zmęczeni życiem rodzice (czyli my) jesteśmy razem, a nie obok siebie.
A czy to przypadkiem nie jest podstawą?
P.S. Mężu, jeśli to czytasz, przypominam Ci co mi obiecałeś oprócz noszenia na rękach 🙂 Czekam z niecierpliwością!
Photo by Nathan Walker on Unsplash
Marazm, zniechęcenie, jesienne otępienie – dziś krótko o tym jak się kopnąć w dupę i zacząć stawiać cele
Czy Ciebie też nastająca aura tej smutnej odsłony jesieni przyprawia o chęć zakopania się pod kołdrą i zapadnięcia w sen zimowy? Ja z tym walczę rokrocznie. Czasem udaje mi się to z lepszym, czasem z gorszym skutkiem. Ogólnie należę do grona osób o dość słabej duszy, łatwo ulegającej negatywnym fluidom. Trudno mi ukryć przed najbliższymi, że pomimo uśmiechu na twarzy, jestem bardzo podatna na jesienną melancholię, spadek formy i brak energii. Ostatnio usiadłam, przemyślałam i zaczęłam sprzątać w … mojej głowie.
Ale o co chodzi, czyli stan zawieszenia
Przez ostatnie miesiące działałam na najwyższych obrotach. Miałam na swojej głowie milion spraw, które musiałam ogarnąć. Dni przy niemowlaku uciekają przez palce jak szalone, a stosy zaległości przybrały już taką wysokość, że aż człowiek boi się ruszyć cokolwiek, w obawie, że go to przygniecie. Nagle, zupełnie nieoczekiwana i z zupełnego zaskoczenia (tak, to ironia…) przyszła jesień, a wraz z nią typowe dla tej pory roku obniżenie nastroju. Wpadając w jesienny dołek, siedziałam i obserwowałam ten stos zaległych zadań. Pozwoliłam mu się przygnieść, zamiast skrupulatnie, małymi krokami, wykonywać zadanie po zadaniu. Jest to błąd, jaki popełnia wiele z nas, nie tylko w związku z tą porą roku, ale często również po dużym wysiłku psychofizycznym. Zaczyna się ogólne marudzenie i rozdrażnienie zupełnie nie związane z PMS. Wtedy każdy program w TV, paproch na podłodze, czy nowe instastories jest ważniejsze od pracy. Wtedy również szukam winy w sobie, a moje niezadowolenie wpływa na moich najbliższych – bezpośrednio, lub/i rykoszetem.
Musiałam zmienić sposób myślenia nie rezygnując przy tym ze swoich zasad takich jak perfekcjonizm, za który siebie cenię, a który tak często jest moją kulą u nogi. Mówienie do siebie – Odpuść, zajmij się czymś dla siebie, odwróć się plecami do zlewu. Dasz radę! nie działa na mnie w ogóle. Komentarze Monsza i przyjaciół w tym samym tonie miały zupełnie zerową moc, a czasem nawet odejmowały mi minus dziesięć od zajebistości.
Wypisz, zastanów się i od razu wykreśl połowę
Z góry zastrzegam sobie prawo do nieprzyjmowania reklamacji, gdyż byłam, jestem i zawsze będę typem szukającym dziury w całym. Ja zawsze rozmyślam, rozkminiam i analizuję wszystko dookoła. Potrafię w przeciągu jednej herbacianej posiadówki zrobić w głowie aranżację salonu, zaplanować zakupy, poczynić wakacyjne wspomnienia, ponarzekać na brzuszek po ciąży i rozłożyć na czynniki pierwsze ostatnią rozmowę telefoniczną. Niestety ten istny natłok myśli powoduje często to, że po pierwsze – połowa ulatuje i przylatuje w bliżej nieokreślonych momentach. Po drugie – te nieuporządkowane zabierają mi czas dla siebie, którego ostatnio i tak nie mam w ogóle, więc bilans pozostaje na kredycie.
Ale! I to jak ważne ale! Jestem przede wszystkim człowiekiem pióra i papieru – czego nie wypiszę, tego nie zrobię, czego nie doodkreślę – tego nie wyzbędę się z głowy. Tę samą technikę próbuję stosować do poukładania codziennej burzy myśli w głowie. To samo robię zawsze wtedy, kiedy czuję, że rzeczywistość zaczyna mnie przytłaczać. Pamiętasz artykuł w którym pisałam o tym, co zrobić, aby Twój poranek był lepszy? Dobra analiza i plan to pół sukcesu. Bo kiedy spiszemy swoje myśli, kiedy zaczniemy odkreślać to, co zrobione i wyrzucać wykonane kartki – oczyścimy też swój umysł. Samo wyobrażenie sobie tego, czyli pozostawienie tych czynności na zwojach pamięci w głowie nie jest skuteczne. Wówczas tylko porządkujemy to, o czym pamiętamy i przekładamy z kąta w kąt, nie pozwalając sobie na ich wyrzucenie z głowy. Te tłoczące się myśli nas najbardziej obciążają.
Nie zapomnij o ważnej części tego zadania. Gdy już wszystko wypiszesz – przyjrzyj się swojej liście i od razy wykreśl połowę. Nie jesteś w stanie zrobić wszystkiego. Nikt nie jest. O tych mniej istotnych punktach po prostu zapomnij, te mniej pilne – przełóż w kalendarzu na późniejszy czas. Ważne, że będą wypisane, a głowa oczyszczona.
Zmiana sposobu myślenia
Od zawsze byłam pracowita, od zawsze samośka, ale oczekująca docenienia. Daleko mi od słomianego zapału. Jak coś robię, to staram się to dociągnąć do końca z najlepszym możliwym skutkiem. Jeśli miałam napisać przepis bądź artykuł na stronę – musiałam to zrobić od początku do końca za jednym posiedzeniem – cel meta, to cel jedyny i ostateczny. BŁĄD! Jeśli mam pomysł na siebie i ukierunkowanie swoich zdolności na biznes – nie tknęłam tego ani na minutę w sensie fizycznym – bo przecież nie mam czasu dojść do METY! BŁĄD SILNIA DO KWADRATU! Długo zajęło mi zrozumienie, a przede wszystkim pozwolenie sobie na zmianę horyzontu patrzenia na swoje cele. Przy tej ilości obowiązków, i przy moim perfekcjonizmie ważne są małe, krótkie, a przede wszystkim realne cele. Nieczasochłonne. Chwała Panu Mężowi, który mi tutaj często pitoli nad uchem o not value added steps in my thinking 😀 If you know what I mean 😛 Notorycznie go za to rypię jak burą s…., że mi tu coaching próbuje robić, ale co ma racji, to ma (czasem i tylko troszkę, więc się nie ciesz, bo wiem, że to czytasz!) Nie wszystko jestem w stanie zrobić na już i na sto procent. Taki lajf, inaczej się nie da.
Let’s do this
Jeśli chcesz otworzyć biznes – nie stawiaj sobie od razu kłód pod nogami, nie wizualizuj tego, jak sobie poradzisz z jego prowadzeniem. Zrób rekonesans czego potrzebujesz, zacznij działać małymi krokami. Jeśli chcesz pojechać na skok ze spadochronem – poszukaj możliwych miejsc do skoku, zacznij odkładać pieniądze, zarezerwuj termin. Jeśli chcesz napisać książkę, zrób to – przelej myśli na papier, zacznij je układać w słowa. Jeśli chcesz zmienić pracę, odgrzeb swoje CV i się rozejrzyj. Nie od razu Rzym zbudowano. Po prostu wstać, unieś swoje cztery litery, poćwicz, wypij kawę i zacznij działać. To takie proste i trudne zarazem.
Więc co ja zrobiłam? Usiadłam i wypiłam w spokoju kawę – bez wyrzutów sumienia. Zastanowiłam się, wzięłam kartkę, długopis i zaczęłam wszystko znowu rozpisywać. Po staremu, na papierze. Pewnie niedługo powstanie jakaś mapa myśli. a zaraz po niej, może jakiś modny teraz secret project (jeszcze trochę i odnajdę w sobie mniej lub bardziej znakomite połączenie Małgorzat – Sochy i Rozenek – Majdan, aż strach się bać :D).
Już wiesz, że jestem staromodna, że lubię papier i kartkę i że elektroniczne kalendarze słabo do mnie przemawiają jako motywator. A jak to jest u Ciebie? Wypisujesz sobie cele? Rozpisujesz zadania na mniejsze? Jak sobie radzisz z jesiennym otępieniem i brakiem słońca już o piętnastej? Jak tu żyć Kochana, jak żyć? 🙂
Spotkania
Każdy z nas codziennie spotyka na swojej drodze różnych ludzi. W pracy nawiązujesz kontakty służbowe. Codziennie koleżanki i koledzy przedstawiają Ci swoich znajomych. W klubach, restauracjach, na uczelni, po rodzinie czasem na spacerze, w sklepie czy podczas biegania codziennie tą samą trasą spotykasz ich setki, tysiące…
Z niektórymi utrzymasz w życiu prywatnym kontakt na dłużej, ze zdecydowaną większością – nie. Części z zapoznanych nie przypomnisz sobie imienia po piętnastu minutach od przedstawienia. Skutek tego będzie taki, że gdy w innej sytuacji usłyszysz „Cześć”, to przez pół dnia będziesz się zastanawiała skąd Ty do cholery znasz tę osobę.
Masa ludzi…
Wśród tej chmary ludzi spotkasz indywidua, które odegrają w Twoim życiu ważną, niczym niezatartą drogę. Wówczas nie będziesz jeszcze wiedziała, czy będzie ona dobra, czy zła. Czasem będą to osoby totalnie destruktywne, których poznanie przypłacisz morzem wylanych łez, rozgoryczeniem i zawodem. Od takich osób należy się odcinać definitywnie, a jeśli się nie da – to mieć z nimi styczność na tyle rzadko na ile się da. One nie wniosą do Twojego życia nic, oprócz dziegciu.
Skoro jest dziegieć, to trochę miodu dla równowagi też się przyda 🙂 Przyznaj, że gdy Pani na kasie w sklepie poprosi Cię z iskierką w oku o dowód, to uśmiechnie Cię to niesamowicie. Gdy koleżanka w pracy zachwyca się nad tym, jak świetnie potrafisz się ubrać, gdy szef doceni – milo? Pewnie! A gdy zamyślona śledzisz półki w drogerii w poszukiwaniu najlepszego płynu do WC, a przesympatyczny człowiek podchodzi do Ciebie i chce zaprosić Cię na kawę? Nie uwierzę, że nie poprawi Ci to najgorszego humoru! Takie drobne rzeczy kształtują nasz dzień, często mają większy wpływ na nasz nastrój, niż Ci najbliżsi, ale jednak to o nich ten artykuł, więc…
… oraz Ci
Często zaczynasz odczuwać dobre fluidy z kimś, w kim widzisz trochę siebie, z kim masz wspólne cechy. Gdy macie wspólne zainteresowania, cel w życiu, śmiejecie się z tych samych dowcipów, wówczas wydaje Ci się że to jest główna cecha przyjaźni. Niejakim zaskoczeniem po latach staje się fakt, że ten wspólny mianownik choć istotny, to jest niewystarczający do zbudowania prawdziwej więzi, głęboko zakorzenionej, długotrwałej przyjaźni.
Wierzę w to, że jak już z kimś odczuwasz tę magiczną nić porozumienia, to skutek takiej znajomości może być tylko pozytywny. No już tak mam, że wierzę w ludzi, nic na to nie poradzę, pomimo tego, że wielokrotnie się sparzyłam. Z tymi szczególnymi osobami w wyniku zaufania, szczerości oraz pokładanej wzajemnie nadziei stworzysz coś wyjątkowego i drogocennego – przyjaźń. Taką najprawdziwszą, unikatową, jednostkową a wręcz elitarną przeżyjesz z dosłownie kilkoma osobami przez całe swoje życie.
Budowanie przyjaźni wymaga zaangażowania Ciebie oraz bliskich Twemu sercu osób. Jej fundamenty muszą być na tyle silne, aby utrzymać się podczas największej wichury i załamania. Natomiast filary tego uczucia muszą być odporne na wszelką powierzchowność, błahość i ważkość codziennych emocji i humorów losu. Ja taką przyjaźń mam. Największym moim przyjacielem jest ON, mój Mąż, a zaraz po nim paczka najbliższych ludzi – bez nich trudno żyło by się z uśmiechem.
A jak już jestem na tyle stara, żeby się wymądrzać w tej kwestii to sobie jeszcze pofolguję. Poniżej przeczytasz pięć oznak prawdziwej przyjaźni, która przetrwa każdą próbę czasu. Nie znajdziesz tutaj sztampy, jak lojalność, zaufanie czy przebaczenie – bo bez tego w ogóle o przyjaźni nie ma mowy. Natomiast będzie to pięć subiektywnych oznak prawdziwej przyjaźni moim okiem, na podstawie moich obserwacji i tego, co mamy z naszymi przyjaciółmi.
Pięć subiektywnych oznak prawdziwej przyjaźni
1. Szanujecie swoje granice
Każdy z nas jest ulepiony z innej gliny, wychowany w odrobinę inny sposób. Każdy jest na swój sposób indywidualny i niepowtarzalny. I właśnie taka niepowtarzalna dla przyjaciela jesteś wszystkim. Przed przyjacielem możesz zdjąć wszystkie maski codzienności, nie musisz grać żadnej roli, wpasowywać się w oczekiwania.
Nie zawsze chcesz rozmawiać o czymś, co Cię gnębi. Nie zawsze chcesz się spotkać. Czasem potrzebujesz po prostu zrozumienia, poukładania sobie wszystkiego, zebrania myśli. Przyjaciele to rozumieją , szanują a przede wszystkim – akceptują. Są blisko, choć czasem daleko, a kiedy tylko ich potrzebujesz – czy do śmiechu, czy do płaczu – po prostu są. I Ty też jesteś. Bo przyjaźń działa w obie strony, daleko jej od egoizmu.
Dobra przyjaźń to ta, która daje poczucie komfortu. Jest wtedy, kiedy zdajemy sobie sprawę z naszych ograniczeń. Kiedy postawione granice nie powodują niesnasek, a komfort i emocjonalną równowagę. Wśród przyjaciół taka szeroko pojęta asertywność jest po prostu akceptowana – nie zawsze w 100%, nie zawsze z uśmiechem, ale jest. Pozostali tego nie rozumieją.
2. Nienachalne wsparcie
Prawdziwy przyjaciel wspiera i motywuje. Daleko mu od oceniania i patrzenia z góry jak nie przykładając – przełożony w stosunku do podopiecznego. Wsparcie przyjaciela jest zróżnicowane i współzależne do potrzeb i sytuacji. Ta dywersyfikacja często nie jest kompatybilna z tym, co wydaje Ci się najlepsze, co chciałabyś usłyszeć, lecz z tym, co powinnaś usłyszeć. Prawdziwy przyjaciel nie obrobi Ci dupy za plecami, ale najpierw powie Ci wszystko w twarz. Nie chowa urazy, bo z Tobą szczerze porozmawia zanim ta w ogóle będzie miała rację bytu. Czasem, kiedy potrzeba opieprzy Cię bezpardonowo (tak jak mnie, kiedy wahałam się czy pisać dla Ciebie). Potrafi wysłuchać, mniej lub bardziej subtelnie wyśmiać kolejne zmarszczki, siwe włosy lub nawet nietrzymanie moczu podczas napadu śmiechu 😀
Respektuje Twoje życzenia, a przede wszystkim uczucia podczas różnych doświadczeń życiowych. Gdy ja walczyłam o utrzymanie ciąży, nigdy od przyjaciół nie usłyszałam bezmyślnego „musisz myśleć pozytywnie”, „głowa do góry” czy „uśmiechnij się” – za to umieli mnie rozbawić, odciągnąć uwagę. Ba! Przyjaciel w danej sytuacji nie umniejszy problemu, ale wskaże wszystkie Twoje mocne strony po to, abyś wiedziała której broni użyć w walce z danym problemem. Nie rzuca oklepanych słów przed Twoje nogi, bo wie, że potrafią one zranić bardziej niż gdyby nie powiedzieli nic.
Prawdziwy przyjaciel ma tę niesamowitą umiejętność – być emocjonalnie z drugą osobą całym sercem, nie będąc przy niej fizycznie. Szanuje potrzebę wyciszenia się, czasem oddalenia od wszystkich i wszystkiego. Nie buduje relacji na wyimaginowanych oczekiwaniach, a na swoich czynach. Będzie żył z Tobą w cudownej symbiozie zgodnie z zasadą – dawaj przynajmniej tyle, ile sam chcesz dostać.
3. Na dobre i na złe
Z prawdziwej przyjaźni nie wycofujesz się, gdy sprawy stają się trudne i bolesne, a stajesz na wysokości zadania i jesteś. Czasem ocierasz łzy, czasem podajesz kieliszek wina, a niekiedy po prostu siedzisz z telefonem w ręku i czekasz na sygnał – przyjedź, potrzebuję Cię.
Cieszysz się z sukcesów swoich przyjaciół jak ze swoich, nie widzisz w tym ani rywalizacji, ani tego, że ktoś jest lepszy lub gorszy. Przyjaciel buduje Twoją pewność siebie, nie umniejsza Twoich sukcesów. Często wręcz widzi sukces w tym, co dla Ciebie jest codziennością.
Więzy przyjaźni nie słabną gdy przez dwa tygodnie nie zadzwonisz, bo nawet jak nie widzicie się przez miesiące, to spotykacie się i rozmawiacie jakby tej luki nie było. Niezależnie od wysokości salda bankowego, awansu, wielkości mieszkania, ilości samochodów czy innych materialnych drobnostek – spotykacie się i jest po prostu normalnie.
Przyjaciel pamięta o Tobie nie tylko wtedy, gdy ma problem, nie wtedy, kiedy coś się dzieje w jego życiu, nawet nie wtedy, kiedy ma ochotę wylać na Ciebie wiadro coachingowe. Najgorszy sort „przyjaciela” to ten, który traktuje Ciebie jak darmowego terapeutę – pozostaje z Tobą w kontakcie tylko wówczas, gdy potrzebuje pomocy lub porady, a jak już je uzyska – oględnie tylko zapyta co u Ciebie i zapomina o Tobie do następnego razu. Taka znajomość jest destruktywna, warta zapomnienia, szkoda na nią Twojej energii.
4. Jesteś tylko człowiekiem
Patrząc na prawdziwego przyjaciela, wiesz i widzisz to, że jest aż i tylko człowiekiem, że ma prawo popełniać błędy, a Ty dajesz mu na to wewnętrzne przyzwolenie. Nie mówię tu oczywiście o kwestii życia i śmierci, ale wybaczasz i odpuszczasz drobne rzeczy, ułomności. Nie rozpamiętujesz, nie wypominasz, nie wyliczasz. Podobnie postrzega Ciebie Twój przyjaciel.
Każdy z nas, i Ty też, ma w sobie wewnętrznego krytyka (we mnie jest on niesamowicie silny…). Każdy z nas ma swoje mniejsze lub większe wady i przywary, pewne niedoskonałości. Przyjaciel ich nie wyolbrzymia – pokazuje Ci je, ale mówi o nich z szacunkiem, aby dodatkowo Cię nie skrzywdzić, lecz naświetlić pewne sugestie. Z drugiej strony zauważa w Tobie dużo pozytywnych cech, często takich, których Ty sama nie dostrzegasz. Przyjaciel buduje Twoją pewność siebie, nie umniejsza Twoich sukcesów. Buduje tym samym Twoją pewność siebie w relacjach nie tylko pomiędzy Tobą, a nim, ale wobec całego otaczającego Cię życia.
5. Spotkanie w połowie drogi
Przyjaciel wyjdzie na przeciw nie tyle Twoim oczekiwaniom, ile swoim, nie czekając, aż odgadniesz jego wizję na przyjaźń. Jeśli będzie oczekiwał z Tobą częstszego kontaktu – sam zadzwoni i napisze. Zapyta co u Ciebie, pogada o dupie marynie, a jeśli musisz skończyć rozmowę po trzech minutach bo jesteś zajęta – uśmiechnie się i złapiecie się innym razem. Interesuje się Tobą, Twoimi uczuciami. Jest w Twoim życiu obecny, nie musisz zabiegać o jego uwagę. Doceni każdą chwilę z Tobą – czy to na spacerze, czy w kawiarni. Prawdziwą bliskość i szacunek ocenia po uczuciu, uśmiechu i spędzonym czasie z nim – a nie w kuchni czy na szmacie pucując mieszkanie. Przy najbliższym przyjacielu możesz wypuścić z siebie powietrze, rozluźnić wciągnięty brzuch i zaprosić na herbatę i paluszki przy których będzie bawić się przednio, a na końcu zamówicie pizze 🙂
Tak przy końcu
Najlepsi przyjaciele są w stanie dostosowywać siłę wsparcia do potrzeb swoich przyjaciół, pamiętając o tym, co może im dać radość, a co może urazić. Nasi Przyjaciele – w Waszych oczach czułam się silna, pomimo mojej bezsilności. Radosna, pomimo ogromnego strachu i smutku. Wiem, że tak było, jest i będzie.
Wy wiecie, że to o Was. Dziękuję za Was. Jesteście moją inspiracją 🙂
Zdjęcie wykonane przez HugoVillegas on Unsplash
Ale o co chodzi?
Dzisiaj znajdziesz kilka słów o tym, że wszystko co robię w życiu, robię przynajmniej na 100% swoich możliwości i umiejętności. Nie lubię prowizorek i bylejakości. Będzie o tym, że nadal jestem Mamą, ale nieco inną. „Blogerką”, o zmienionej profesji. Panią domu, jeszcze bardziej oddaną ognisku domowemu. Żoną …ok, w tej materii nuda, nic się nie zmieniło, ale ja tę nudę lubię i cenię 🙂
Jak było?
Gdy zaczynałam pisać (a było prawie dwa i pół roku temu!) miałam naszego wyczekanego synka pod sercem. Pierwszy post pojawił się w dniu, kiedy jechałam do szpitala rodzić 😀 Wymyśliłam sobie, że muszę zacząć przed jego narodzinami i choćby miało się to zakończyć porodem w skodzinie – cel musiał zostać osiągnięty! Najpierw przepisy pojawiały się stosunkowo systematycznie, później tak, jak zawiał wiatr (a że wiał rzadko i słabo, to i pisanie podupadło). Nie czułam się usatysfakcjonowana jakością tego co robię. Nie umiałam robić zdjęć, nie wiedziałam, czy to, w jaki sposób piszę i fotografuję w ogóle się podoba. Był to istny kołowrotek – im dłuższy czas upływał od regularnego pisania, tym trudniej było mi się za nie zabrać.
Natomiast z każdego pytania i komentarza cieszyłam się jak norka 🙂 Ba! Było nawet kilka propozycji współpracy! Myślisz – wow? Ja też tak myślałam. Mało tego! Powinnam była odczuć to jako kopniak w dupę żeby iść do przodu, a ja, jak tępa dzida (żeby nie pisać laska 😀 ) stanęłam w miejscu. Chciałam pisać też o sobie, o swoim życiu, o otaczających mnie chwilach i ludziach, ale o tym przeczytasz tutaj (kliknij tu).
Jak jest?
Jest tak, że wróciłam. Wróciłam nie z nadzieją, nie z wiarą, ale z pewnością. Teraz jestem pewna tego, że to, co robię tutaj i w swoim życiu robię na tysiąc procent (no może za wyjątkiem odpoczywania 😀 ). Zmieniło się bardzo dużo, a te zmiany dotknęły mnie na każdej z płaszczyzn, które dla mnie są filarem – stąd pomysł, aby na blogu były właśnie cztery odsłony mojego ja. Będzie też więcej moich zdjęć do artykułów. Pomysł wcielam więc w życie i idę za nim jak dzik w żołędzie – odważnie i z apetytem na więcej!
Obecnie jetem podwójną Mamą i raczej w tej materii za wiele się nie zmieni. Pan Mąż stwierdził, że linia produkcyjna została zamknięta, i więcej ni chu chu! Ale wiecie, przypadki chodzą po ludziach. Ginekolog podczas porodu z szatańskim uśmieszkiem na twarzy stwierdził, że przecież nie muszę konsultować się z Mężem 😛 Serio, serio, serio tak powiedział – myślisz, że to była jakaś haniebna insynuacja lub inna tego typu (ż)aluzja? 🙂
Różnica między moją parką to niespełna 26 miesięcy. Powiedzieć więc, że w domu mamy jak w cyrku z małpkami, to jakby nie powiedzieć nic 🙂 Na domiar „złego” jest jeszcze trzecie dziecko, „nieco” starsze – Mąż. Marcin, to najcudowniejszy człowiek, jakiego spotkałam. To wsparcie, opoka, latarnia, motywacja i miłość. To właśnie on stoi za moim szczęściem i spełnieniem. Wiem, trochę mdło i zaraz rzygniesz tęczą, ale to właśnie on, i moje dzieci, są moim made with love. To są moje trzy serca, trzy radości, ale czasem trzy mega wielkie wkurwy. Tak, właśnie tak, nikt nie ma zawsze kolorowo. Tak też piszę dla Ciebie artykuły – szczerze, i bez przesadnego słodzenia, prawdziwie.
Jak będzie?
Znajdziesz tutaj codzienność z mojego życia. Czy blogerki? Nie nazwałabym się tak. Dla mnie będzie to ukazanie sinusoidalnej codzienności i feerii barw nie tylko na talerzu, ale i w słowie. Przeczytasz o rodzinie, sąsiadach, przyjaźni, zdradzie i miłości – i nie, nie będę opisywała brazylijskiej telenoweli 😛 Napiszę Ci o swoich paranormalnych (lub paranoidalnych 😛 ) przemyśleniach, moim punkcie widzenia. Będą artykuły pełne goryczy i miłości, radości i smutków – jak w życiu. Jeśli natomiast będziesz chciała dodać coś od siebie – zapraszam do polemiki.
A ponieważ kocham gotować i spędzam w kuchni taki ogrom czasu, że aż trudno tej sfery nie ująć w artykułach, to one również będą miały swoje miejsce. Przecież blog to relaks od kuchni – a nazwa zobowiązuje 🙂 W każdym razie każdy opublikowany artykuł, bez względu na temat jakiego będzie dotykał, będzie pisany prosto z serducha. Taki wiesz – made with love, made for you :*
Niechaj stanie się on zobowiązaniem – przed samą sobą, a przede wszystkim – przed Tobą. W końcu co się napisze w sieci, tego się nie wymaże, a co się zobaczy, tego się już nie odzobaczy 😀
Więc do zobaczenia!
Całuski
Gosia
P.S. Jest wśród Was taka jedna, mała, groźna, ale (nie)wredna, bo kochana adwokatka, co mnie tu razem z przyjaciółmi pozwem zbiorowym straszy na wypadek nie spełnienia obietnicy pisania, więc rozumiesz – nie mam wyjścia 😀 Made with love, stay with peace my Dear :*
Tytułem wstępu
Bardzo długo zastanawiałam się co mam Ci napisać. Nie miałam pomysłu na wstęp i zakończenie tego artykułu. Nie miałam też do końca pewności jak mam prowadzić tego bloga dwa i pół roku temu. Czułam się jak małe dziecko, które gdy chce dostać coś zakazanego, opuszcza nisko głowę, gmera nóżką dołek w ziemi i szepcze niewyraźnie pod nosem, z rezygnacją, bez wiary. Ja pod nosem mówiłam sobie, że marzy mi się blog o kobiecie, takiej wiesz – pełnowymiarowej, dookreślonej, spełnionej.
Tymczasem zamknęłam się w przestrzeni kuchennej, w której nadal czuję się najbezpieczniej – poza nią wstydziłam się wyjść. Bałam się krytyki, Twojej oceny i odbioru. To była moja strefa komfortu, tu mało osób szło w szranki ze mną. Kilka razy z niej wyszłam pisząc między innymi tekst o Zaniedbanych Matkach, czy o tym, że jestem przekorą. Odbiór tychże artykułów był zaskakująco dobry (wpis o zaniedbanych mamach wciąż widzie prym na blogu), ale mimo to, przestałam pisać.
Czemu przestałam pisać?
Moment, w którym przestałam pisać, był czasem namnażającej się aktywności i wprost proporcjonalnie malejącej ilości czasu. Zderzenie z rzeczywistością jaką był powrót do pracy, żłobek niespełna rocznego syna, który za żadne skarby świata (w tym stadion narodowy żelek) nie chciał chodzić doń ochoczo oraz wszelkie bakteriozy nie imające się go – skutecznie zweryfikowały ilość energii w moim ciele. Pomimo tego, że zapał a i owszem – był, to siły nie miałam w ogóle. Z wieczora na wieczór, poczynając od poniedziałku a kończąc na piątku padałam o coraz to wcześniejszych godzinach. Przez pierwsze tygodnie, ba! nawet miesiące po położeniu syna spać czułam się jak po zderzeniu z rosyjskim pociągiem (wiesz, tym co przez zaspy potrafi przejechać bez problemu 😛 ). Powiesz – przecież były weekendy! Fakt, ale jakoś przeciekały przez palce.
Więc tak, nie miałam czasu i energii, ale zabrakło też jednej, jak się okazuje arcyważnej rzeczy. Gdzieś po drodze zgubiłam motywację do pisania. Teraz, z perspektywy roku, już wiem czego mi wówczas zabrakło. Wtedy nie umiałam znaleźć w sobie przyczyny. O co chodzi? O Ciebie, o odbiorców. Pomimo tego, że zaczęłam prowadzić bloga dla siebie i swojej samorealizacji, to jednak okazało się, że jestem typem osoby, która musi widzieć sens, a w tym przypadku – chociaż kilku zadowolonych, regularnych i chcących mnie czytać odbiorców. Byłam wówczas przekonana, że ich nie mam, że są tu tylko przypadkowi ludzie. W większości tak jest, ale…
Czemu wracam?
No właśnie, zawsze jest jakieś ale. Jest tu kilka osób (te, które to czytają, wiedzą że o nich piszę), którym brakowało moich wpisów. Motywowały mnie, ciągle dopytywały kiedy powrócę, które pisały wiadomości. Są też trzy bliskie mi osoby, które wręcz ciosały mi kołki na głowie – dwa genotypy żeńskie i jeden męski 😀 To one rozpędziły tę machinę. Wszystkim Wam – i tym bliskim, i tym, z którymi nie znam się osobiście – dziękuję za motywację, wierzę w to, że Was nie zawiodę. Trzymajcie za mnie kciuki, piszcie i szerzcie dobrą nowinę o tym fantastycznym blogu :*
Postanowiłam więc zebrać się na odwagę i powrócić do prowadzenia bloga bez odkładania siebie i swoich potrzeb na jutro.
O czym będzie blog?
Kocham moje cztery ściany i moją Rodzinę. Uwielbiam się krzątać po domu i jak kłębek kurzu pchana z kąta w kąt, sprzątać, układać i organizować. Lubię działać i być aktywną, czuć się potrzebną i spełnioną. Mój Mąż, i moje dzieci dają mi satysfakcje na płaszczyźnie Żony i Mamy (tak, kolejność jest prawidłowa 🙂 ). U-wiel-biam kuchenną krzątaninę. Gotowanie to dla mnie relaks i ukojenie – szczególnie wówczas, gdy wypływa ono z potrzeby serca, a nie sytuacji. Sprzątam, bo lubię, a jeśli robię to w sposób nad-aktywny, to znaczy tylko jedno – gryzę, kąsam i warczę – wyciszam się, nie podchodź 😛
Relaks od kuchni stanie się teraz istnym haremem – Panowie będą mieli użytek 😀 Zagoszczą na nim cztery kobiety jednocześnie!
Pierwsza będzie Szefową Kuchni – jej świat to piękne dania, słodkości i kuchenne zakamarki. Druga jest Panią Domu (i nie, nie chodzi tu o przesławą gazetkę z kiosku ruchu – tak a’propos – ona jeszcze istnieje!). Daje ona wskazówki dotyczące jego prowadzenia, sprzątania, organizowania – czyli coś, co tygryski (ew. kocice 😀 ) lubią najbardziej! Będzie też Mama – czyli wszystko co dotyczy macierzyństwa i otaczających go przygód, relacji, wzlotów i upadków. And… last but not least – KOBIETA, nie mniej ważna, jeśli nie najważniejsza, chociaż najskromniejsza (no normalnie nie czuję, jak rymuję 😛 ).
Dlaczego cztery? Bo to są najważniejsze role, jakie obecnie odgrywam w moim życiu. Bo pod tymi kategoriami, każda z nas z łatwością się odnajdzie – w mniejszym lub większym stopniu. I kluczowe „BO” – bo w tych rolach pragnę być spełniona, potrzebna i doceniona. To te cztery kobiety chcę dopieszczać i pielęgnować.
Nie czuję się specjalistką w wychowywaniu, gotowaniu, w życiu. Nie uważam się za nieomylną i idealną (chociaż ze świecą drugiej takiej szukać 😛 ). Jeśli tu zostaniesz, jeśli będziesz zaglądać, znajdziesz tutaj moje przemyślenia, doświadczenia i moją codzienność. A ponieważ jestem perfekcjonistką – wizualna strona bloga również ulegnie zmianie. Będzie pięknie! 🙂 Na instagramie już jest – serdecznie zapraszam!
Do zobaczenia
Całuski
Gosia
Zdjęcie – MiniBambini Fotografia
Jesień większości z nas bezustannie i niezmiennie kojarzy się z przygnębieniem i depresją. Pytanie, czy tak właśnie musi być? Może czas wstać, strzepać z głowy liście a z serca wyrzucić jesienny smutek? Czas skupić uwagę na jasnym słońcu, kolorowych liściach i pięknych stronach życia. Tego jesiennego również.
Słyszysz to od dzieciństwa – przestrogi, rady, zasady, groźby i obietnice. Można je podzielić na kilka kategorii, przy czym z automatu, te z dzieciństwa są nietykalne – bo zwykle miały w sobie dużo prawdy. A co z tymi za tzw. dorosłego życia? No właśnie, ja podziękuję i na przekór wszystkim odmrożę sobie uszy.
Nic i nikt nigdy nie działał na mnie tak jak moje dziecie. W jednej sekundzie mam ochotę uciec z płaczem, a w następnej wyściskać go za wszystkie czasy! Istny rollercoaster emocjonalny a w głowie pytanie – losie ja wariuje, czy to tylko matczyna schizofrenia?
Czas na zmiany nadchodzi w życiu każdego z nas. Przyczyny są różne. Czasem jest to coś co w nas uderzy z zewnątrz. Czasem rozmowa z bliską osobą. Upływający czas i zbieranie się ziarnka do ziarnka również robi swoje. Kiedy patrzysz wtedy w lustro myślisz sobie: To jest ten moment kiedy to zrobię…. Pytanie tylko co, i czy faktycznie się to w Twoim życiu zadzieje?